Rozpoczęta w drugiej połowie lat dwudziestych ub. wieku budowa kościoła rzymskokatolickiego w Białowieży ciągnęła się dość długo. Nic dziwnego, świątynię wznoszono głównie ze składek wiernych.
Starsi mieszkańcy opowiadali o zabawnym przypadku, jaki przydarzył się robotnikom zatrudnionym na budowie.
Wchodząc na rusztowania, pozostawiali oni na którymś z niżej położonych pomostów swoje torby z drugim śniadaniem. Któregoś dnia, gdy już nastał czas na posiłek, ze zdumieniem stwierdzili brak kanapek. Źli i głodni wrócili do pracy. Identyczna sytuacja powtórzyła się następnego dnia. – No nie, dość tego – orzekli poszkodowani. Ustalili, że nazajutrz jeden z nich przypilnuje jedzenia.
Podekscytowany wartownik trwał na czatach już od samego rana. Mieszkająca po sąsiedzku kobieta, jak co dnia, przyprowadziła na porośnięty trawą plac swoją kozę.
- Może to właścicielka tego zwierzęcia jest sprawczynią kradzieży? – przemknęło mu przez myśl. Ale kobieta zaraz odeszła. Przyglądając się bezwiednie kozie, wartownik w pewnym momencie stwierdził ze zdziwieniem, że ta... wdrapuje się na rusztowania. Robiła to bardzo wprawnie. Dotarłszy do pozostawionego jedzenia, zaczęła go zjadać.
Powiadomieni o zajściu robotnicy nie mogli się nadziwić przebiegłości zwierzęcia. Postanowili też dać kozie nauczkę. Na drugi dzień poluzowali deski na jednym z pomostów, Rozochocona bezkarnością łakomczucha śmiało wkroczyła na „złodziejski trakt”. Raptem deski pod nią się rozsypały i koza runęła na ziemię. Niestety, z fatalnym skutkiem – zabiła się! Jej właścicielka nie bardzo chciała uwierzyć w historię opowiedzianą przez robotników. Jednak fakt pozostawał faktem.
A swoją drogą, kozy żal!
(Zapisał od Aleksandra Buszko w 1995 roku Piotr Bajko)
Sąd Bałachowicza
Poniższa anegdota dotyczy tzw. bałachowców – żołnierzy z byłej armii generała Stanisława Bułak-Bałachowicza, osiedlonych po I wojnie światowej w Białowieży, Hajnówce i okolicy. Podał ją Stefan Krzywoszewski w drugim tomie „Długiego życia. Wspomnień” (Warszawa 1947).
„Był to żołnierz [Stanisław Bułak-Bałachowicz – dop.] wielkiej fantazji, a jakich sposobów się imał, by swoich ochotników dzierżyć w ryzach karności, świadczył fakt następujący:
Zdarzyło się, że kilku kozaków po pracy bawiło się w karty. Jeden zgrał się do nitki. Chciał się odbić, postawił na kartę ubranie i buty, które miał na sobie. Przegrał. Koledzy rozebrali go i puścili nago na ulice Hajnówki. Tam napotkał go policjant i zaaresztował.
W urzędzie zjawił się wnet gen. Bałachowicz.
- Oddajcie mi chłopca. Lepiej będzie, jeśli ja sam sprawę rozpatrzę i winnych ukarzę.
- Dobrze.
Sąd odbył się niezwłocznie. Gen. Bałachowicz zwrócił się do kolegów niefortunnego gracza.
Złupiliście bezwstydnie towarzysza, zdarliście z niego nawet ubranie. Każdy z was dostanie 25 nahajek, a bić będzie przegrany.
Kozacy położyli się bez szemrania, poszkodowany wrzepił każdemu wyznaczoną porcję. Gdy skończył, gen. Bałachowicz do niego przemówił:
- Teraz ty, bratku, połóż się na tym samym miejscu. Żeś był głupi, i dał się zgrać tak haniebnie, otrzymasz ode mnie nahajek pięćdziesiąt”. (oprac.Piotr Bajko)
Opowieści Jana Potoki
Jan Potoka (1900-1965) był starszym strażnikiem-hodowcą żubrów, znanym gawędziarzem białowieskim, przewodnikiem turystycznym oraz znawcą sygnałów myśliwskich. Na krótkoo przed swoją śmiercią udzielił Józefowi Rybińskiemu wywiadu, który ukazał się w „Przekroju” (Nr 1090/1966 r.). Niżej przytaczamy jego niektóre fragmenty.
O carze Mikołaju II i księciu Nikołaju Nikołajewiczowi:
„Kiedy miał przybyć car Mikołaj II, policja rozpędziła tłumy ciekawskich, przybyłych z okolicznych wsi. Pociąg zatrzymał się, car wysiadł, rozejrzał się. Wokół jak okiem sięgnąć mrowie policji, strażników leśnych i wojska. Same mundury.
- A gdzie-że naród? – zapytał car.
Wiec kiedy przyjechał już po raz drugi, ci sami gorliwcy spędzili ludność z całej okolicy. Ale mimo to policja nikogo nie dopuszczała przed majestat carski. Czasem któremuś chłopu udało się podać „proszenije” – czyli podanie, prośbę. Robił to w ten sposób, że szybko przeciskał się przez kordon policji, padał na kolana i trzymając na głowie ów list, czołgał się na klęczkach przed oblicze monarchy.
Caryca w tym czasie rozdawała kobietom chustki na głowę i materiały na „koftoczki” (bluzki). Frejliny, czyli damy dworu, unosząc wysoko długie, bufiaste suknie, biegły na pole, gdzie dzieci paliły ogniska. Wybierały pieczone ziemniaki, jadły ze smakiem, dzieciakom dawały czekoladowe cukierki i piszczały z radości.
Natomiast lękiem napawał każdego leśnika jakikolwiek kontakt z wielkim księciem Nikołajem Nikołajewiczem. Był wysoki, o smagłej, pociągłej twarzy z kozią bródką, pyszałkowaty, zawsze udawał wielkiego znawcę polowania. Każdemu jegrowi, który jechał z nim na zwierza, płacił 5 rubli złotem, ale każdy jak mógł wymigiwał się od jego towarzystwa i nim dojechali na stanowisko, wszyscy jegrzy byli już „chorzy na żołądek” i uciekali. Bali się ogromnie, bo był niepoczytalny, kiedy nie udawało mu się polowanie, a nie udawało się nigdy. Na jego rozkaz zwalniano leśników z pracy, albo przenoszono w inne, odległe, albo niedogodne miejsca.
Kiedy razu pewnego wielki książę Nikołaj Nikołajewicz płynął łódką ze starym Kozakiem Makarem po stawie, nagle krzyknął: Prygaj w wodu! (skacz do wody!). Dziewięćdziesięcioletni staruszek skoczył do lodowatej jesienią wody, wyczłapał na drugi brzeg stawu, książę rechotał ze swego dowcipu, ale został ukarany przez cara domowym aresztem”.
O uczestnikach polowań w okresie międzywojennym:
„Czy strzelali dobrze? Wojskowi, jak na przykład generał Sosnkowski, generał Trojanowski, generał Fabrycy, płk Głogowski, strzelali bardzo dobrze. Nasze Polki też miały niezłe oko. Pudłował tylko Rydz Śmigły, pamiętam go dobrze, bo z lewej strony brakowało mu zęba... Goering strzelał bardzo dobrze. Natomiast wiecznie niezadowolony był taki Moltke, Himmler, wredni oni byli i nikt nie chciał z nimi polować... Jak strzelali? To była taka komedia, że tylko boki zrywać. Ot, na przykład, na stanowisku gdzie stał Antonescu, wyszły trzy wilki. Wielki mąż stanu rzucił dubeltówkę i uciekł do sąsiada.
Poszliśmy jednego razu z generałową Sosnkowską na głuszca. Były z tym perypetie, generałowa dużo rzeczy zabrała ze sobą, jakieś kremy, siateczki, buteleczki, słoiczki, bardzo dużo rzeczy miała w torbie, ale zapomniała... naboi do dubeltówki, po które musiałem ganiać kilka kilometrów. Aż wreszcie, po długim podchodzeniu, stoimy pod sosną na wierzchołku której gra głuszec. Sosnkowska stoi, patrzy przez lornetkę. Potem podnosi dubeltówkę, strzela i głuszec pada, jak to mówimy „gruszką”. – Zabiłam, zabiłam – piszczy z radości.
- Ciszej powiadam – czego pani krzyczy, jak głuszce grają to może upolować ich pani więcej. I rzeczywiście, zabiła jeszcze w tym samym miejscu drugiego i trzeciego. Bo jak głuszec gra, to nawet sąsiedniego strzału nie słyszy.
Nie pamiętam już dobrze, czy było to z płk. Głogowskim, czy też z generałem Fabrycym. Na tokowisku Kosy Most głuszec odleciał po pierwszym strzale. Przeszliśmy przez bagno, znowu podeszliśmy do ptaka i strzelano do niego 5 razy, a głuszec nie słyszał. I do dziś nie wiem, dlaczego z takiej odległości myśliwy go nie zabił. Potem sprawdzaliśmy broń, była dobra. Chyba mu ktoś na złość wyjął śrut z naboi...
Starzyński, późniejszy obrońca Warszawy, nie bardzo entuzjazmował się polowaniem. Nie wiem, o czym zawsze myślał ten człowiek, bo jak jechaliśmy z nim w 1938 i 1939 roku na polowanie, to nie odzywał się wcale, tylko od czasu do czasu ciężko wzdychał mówiąc – O Boże, mój Boże... Nigdy nie pytałem co mu jest...
W 1938 r. polowała na rysie żona hrabiego Ciano. Strzeliła takim śrutem, że nasz puszczański ryś został poważnie obrażony w swej dumie, że ktoś poluje na niego byle czym i uciekł w knieje.
Wydano nam rozkaz, aby dobić rysia. Dobiliśmy, tego czy... innego, ale państwo Cianowie powieźli do Włoch skórę rysia „własnoręcznie” upolowanego w Polsce, w Białowieży.
Opowiem jeszcze o rysiu Horthyego. W Białowieży była jakaś wielka konferencja ministrów spraw zagranicznych, ambasad, był tam i regent Węgier Horthy, który strzelił do rysia, ale go nie zabił. Kierownik łowiectwa inspektor Doubrawski polecił obowiązkowo odszukać rysia Horthyego. – Panie inspektorze. jakim numerem śrutu strzelał pan Horthy? – Numerem trzecim – odpowiedział.
Wziąłem ze sobą Janiuka, który jeszcze za czasów carskich polował i szukamy śladu. Zaczął padać śnieg i ślad urywa się. Noc. Wróciliśmy do domu. Nad ranem zabrałem swego psa Wiernusia i idziemy do puszczy. Nagle Wiernuś złapał ślad rysia, a z drugiej strony Janiuk też osacza go swymi psami.
Ro dziwny traf, żeby tak od razu rysia z kilku stron usidlić. Tej scenki to już nigdy nie zobaczę i nigdy nie zapomnę. Podchodzę i widzę – ryś – olbrzymi kot – siedzi skulony w takiej postawie, jakby chciał rzucić się na wszystkie psy od razu. Taaki duży kot...
Psy, które brały nawet dzików, odskakują, czują respekt przed jego sprytem i zwinnością. Wreszcie podchodzę bliżej, wykorzystałem moment, kiedy z tyłu rysia nie było psów – wygarnąłem loftkami. Padł na miejscu. Potem postawiliśmy go pod drzewem i strzeliliśmy o nieżyjącego już zwierza trzecim numerem śrutu... aby Horthy wiedział, że i jego śrut tam jest...
Do Białowieży było kilkanaście kilometrów. Kiedy już tam dobrnęliśmy, Horthy stał na rampie przy pociągu i za nic w świecie nie chciał odjechać bez „swego” rysia.
Co to wówczas się działo! Chyba z 50 razy nas fotografowali. Nasze puszczańskie sanie z dugami, i nasze małe koniki z bryłami zamarzniętego potu. Nas ośnieżonych, oszronionych, zgrzanych, spoconych. Z rysiem i bez rysia. Z Horthym, który upolował „swego” rysia i nas myśliwych, którzy „odnaleźli rysia Horthyego”. Były zdjęcia „rodzinne”, grupowe i pojedyncze. A kiedy już wyczerpały się pomysły fotoreporterów, jakiś pan w meloniku podszedł do mnie, zapytał o nazwisko i adres. Po 3 miesiącach otrzymałem z Budapesztu dyplom i... węgierski Krzyż Zasługi”.
(oprac. i podał Piotr Bajko)
Opowieści Sergiusza Waszkiewicza
Sergiusz Waszkiewicz przez wiele lat był gajowym, później strażnikiem łowieckim, a na końcu łowczym. Mieszkał w Białowieży, przy ul. Tropinka. Łowiectwem zajmował się także po przejściu na emeryturę. Na początku lat 70-tych jego barwne opowieści łowieckie spisał Tadeusz Gicgier i zamieścił je na łamach „Gazety Białostockiej” (Nr 355/1972). Oto najciekawsze z nich:
„Pamiętam, przyjeżdżał tu za starej Polski jeden minister z Warszawy. Bardzo był grymaśny, trudno mu było wyznaczyć strażnika. Kiedyś pojechałem z nim polować na głuszce w Nadleśnictwie Biały Lasek. A trzeba tu zaznaczyć, że głuszec to ptak rzadki, wielki rarytas łowiecki. Poluje się na niego wczesną wiosną, w okresie godów”. (...) W Białym Lasku strażnik już głuszca zasadził, to znaczy wysłuchał wieczorem pieśni i czekał na nas. Przyjechaliśmy jeszcze po ciemku. Trochę zaczekaliśmy, zaczyna brać się na świt. Było to w obwodzie strażnika Dymitra Ulezło i on poprowadził dalej ministra. Poszli kawałek w las, a minister na niego rozmaicie, z takim grubym wymysłem: - Ty durniu – powiada – ty taki owaki! To ja mam z tyłu iść i wąchać od ciebie? Ten w strachu, puszcza ministra przodem. Uszli kawałek, a minister znów na niego: - To ja mam ciebie prowadzić na polowanie, a nie ty mnie, ty cepie? Na to Dymitr: - Panie ministrzu – powiada – albo polować, albo się kłócić. Nareszcie minister uspokoił się. Podeszli pod głuszca, strzelił, zabił z pierwszego razu. No, zadowolony, zapalił, przyszli do ogniska, pogadali trochę. Minister wsiada do samochodu, wyjmuje 40 zł i daje strażnikowi „na herbatę”. Wtedy Ulezło: - Dziękuję panie ministrzu. Jednak każden dureń złotówkę wart”.
„Innym razem pamiętam, przyjechał jeden gość z Włoch. Nic nie rozumiał po polsku i na głuszca też nigdy nie polował. Powiedzieli mu, że ma wykonywać wszystkie moje wskazówki na polowaniach. Pojechaliśmy na to polowanie, no i już trzeba podchodzić pod głuszca. Więc ja jego wziął za rękę i idziemy. Teren był bagnisty, miejscami jeszcze zamarznięty, bo to początek marca. W pewnej chwili odzywa się głuszec. Teraz trzeba podchodzić po cichutku, i to w pieśń. Jak ja skaczę, trzymam go za rękę, to i on. Przebiegliśmy kilka kroków, mój gość potknął się i upadł w trzęsawisko. Wtedy ja go za kark i trzymam, bo było niebezpiecznie. Głuszec pieśń przerwał, ale ja trzymam go dalej, żeby nie spłoszyć ptaka. On tak na mnie patrzy miłosiernie, jakby się mnie przestraszył. Nareszcie głuszec zaczyna: ta-ki, ta-ki, ta-ki – i poszedł grać. Puściłem Włocha, on za strzelbę, podskoczyliśmy jeszcze ze dwadzieścia metrów, strzelił, głuszec nasz. Wróciliśmy do Białowieży do pałacu i wtedy mój gość zaczął się śmiać i powiada: -Wiecie panowie, a ja myślałem, że ten strażnik to mnie chciał zamordować...”.
A teraz coś z tajemnic polowań „za Polski sanacyjnej”:
„Najzabawniejsza przygoda spotkała (...) hrabinę Ciano, która przyjechała zapolować w Białowieży na rysia. Rysia spudłowała, ale protokół dyplomatyczny nie pozwalał, żeby mogła spudłować. W tym samym czasie jeden z towarzyszących polowaniu naszych myśliwych strzelił rysia, więc powiedziano mu, że ze względów wyższych trzeba uznać, iż tego rysia strzeliła hrabina. Był to jednak pierwszy ryś owego myśliwego, ten zaczął się sprzeciwiać, wreszcie wpadł na chytry pomysł i zaproponował, że dostarczy hrabinie wyprawioną skórę zwierzęcia. Hrabina wróciła do Włoch. Myśliwy zatrzymał rysia, natomiast kupił w Warszawie gotową, spreparowaną skórę. Z wielką pompą i przepychem wręczał ją w Rzymie pani Ciano ambasador Wieniawa Długoszowski. Powszechny zachwyt, gratulacje, zwłaszcza, że ryś to zwierz we Włoszech nie znany. Traf chciał, że na uroczystości wręczania był pewien profesor zoologii, który najpierw mocno się zdumiał, a potem zaczął wykrzykiwać. To niezwykłe! To fascynujące! Fachowa literatura nic o tym nie mówi, że na terenie Polski żyją kanadyjskie rysie! Powszechna konsternacja, a potem oburzenie. Domyślono się fortelu myśliwego, niestety po niewczasie. Najbardziej ucierpiał na tym niefortunny profesor, którego ponoć zdegradowano”.
„Jednego razu polowałem z generałem Trojanowskim. Usiedliśmy w krzaczkach na łące, siedzimy i czekamy, kiedy wyjdą kozły. Słonko zaczyna już zachodzić, a kozłów nie ma. Więc ja wabię, raz, drugi. Oglądam się, a tu taki wielki kozioł stoi z tyłu za nami. Zaczynam pokazywać generałowi na migi, ale może zrobiłem to niezdarnie, a może trochę się ociągałem. Dość, że zanim chwycił za sztucer, zanim wymierzył, to kozioł poszedł w las”. (oprac. i podał Piotr Bajko)
Pułkownik z Warszawy na polowaniu w Puszczy Białowieskiej
Oto jedna z przygód myśliwskich, opowiedziana dziennikarzowi Kazimierzowi Nowakowi przez nieżyjącego już gajowego z Czerlonki - Aleksego Filipczuka. Relacja ta została zamieszczona we wrocławskich „Wiadomościach” Nr 33/1979. Gajowy opowiada o pewnym myśliwym, który przyjechał do Puszczy Białowieskiej polować na jelenie.
„Posadziłem go o zachodzie słońca na ambonie przy łące i poszedłem do chaty. Rano miałem po niego przyjść, tak się umówiliśmy, bo był w puszczy pierwszy raz i nie znał drogi do mnie. Na drugi dzień rano przychodzę, patrzę, nie ma gościa na ambonie. Pod amboną też go nie ma. Ale za to jest rozbita lornetka, kawałek dalej kapelusz. Chodzę więc naokoło, krzyczę, wołam go – i nic. Zacząłem wtedy szukać po lesie, obszedłem tak ambonę w promieniu kilometra . I dalej nic. Coś złego się stało – myślę, ale co? Żubrów tu nie było, bo nie ma żadnych tropów. Niedobrze jest – myślę sobie. – Trzeba lecieć do Bud i zameldować nadleśniczemu... (...). Do tych Bud to ja wtedy leciałem jak na skrzydłach. Dopadłem zdyszany do nadleśniczego, opowiadam mu, co o jak, a on się śmieje. „Aleks – powiada – twój myśliwiec się znalazł. Nie zgadniesz, gdzie. Przed pól godziną dzwonił nadleśniczy z Narewki. Mówił, że przyleciał tam przed północą jakiś strasznie przestraszony gość. Taki był zziajany i przerażony, że przez jakiś czas słowa nie mógł wykrztusić. Potem jakoś go uspokoili i opowiedział im jakąś zwariowaną historię. Sami nie wiedzą, co się pod tą amboną zdarzyło naprawdę. On im powiedział, że wielkie stado ogromnych żubrów czy innych zwierząt zaczęło koło ambony łamać i wyrywać drzewa. Więc on się bał, że przewrócą także ambonę. Zlazł z niej, dobiegł do drogi i uciekał. Tylko nie w tę stronę, co było trzeba. I tak dobiegł o północy do Narewki...”.
Aleksy Filipczuk wyjaśnił dziennikarzowi, co się faktycznie stało. Otóż, jelenie przed rykowiskiem mają w zwyczaju tłuc po krzakach porożem - zaprawiają się w ten sposób do przyszłej prawdziwej walki. Tak właśnie było po amboną, o czym niedoświadczony myśliwy po prostu nie wiedział. (oprac. i podał Piotr Bajko)
Jak car Aleksander III w Białowieży na tacę dawał
W „Istoriczeskim Wiestniku” z kwietnia 1909 roku, na stronie 490, znajdziemy tekst o białowieskiej cerkwi, z anegdotą, której głównym bohaterem jest car Aleksander III. Tekst ten drukował już „Przegląd Prawosławny” (Nr 1/1993).
„Przebywając w Białowieży w 1894 r. car imperator Aleksander III zapragnął, żeby jego uczestnictwo w nabożeństwie w zwykłej wiejskiej cerkwi (znajdującej się kilka kroków od pałacu) nie zakłóciło jego normalnego przebiegu. Starostą cerkiewnym był wówczas zarządca Puszczy Białowieskiej. Opowiadał on, że w czasie pierwszego nabożeństwa nie ośmielił się podejść do cara i świty carskiej w celu zebrania pieniędzy. Po skończonej Liturgii car zwrócił się do zarządcy z pytaniem: „Czy nie ma u was w zwyczaju zbierania ofiar na tacę? Czyżby cerkiew nie miała żadnych potrzeb?” I nakazał, po wyjaśnieniu przez zarządcę przyczyny, by nie zwracając uwagi na obecność carskiego dworu, zbiórki dokonywać.
W czasie następnego nabożeństwa starosta cerkiewny z tacą, w ślad za nim dozorca cerkiewny z kubeczkiem, obeszli cerkiew. Car, carowa, książęta rzucali swoje ofiary na tacę bądź do kubeczka. Zebrano w ten sposób, rzecz jasna, sporą sumę. Obok czerwońców leżały na tacy trzy- i pięciorublówki, zwitki banknotów, miedziane piątaki wieśniaków. Przed ikonami dumnie paliły się grube woskowe, rublowe świece i cicho skwierczały małe, z żółtego wosku, świeczki.
Po skończonej liturgii car podszedł, by ucałować krzyż, zaś kapłan wręczył mu prosforę, tak jak to było w zwyczaju w wiejskich cerkiewkach (...)”.
(wyszukał Mikołaj Gasperczyk)
Tę anegdotę opowiedział mi w 1992 roku nieżyjący już Grzegorz Bajko. On sam nie był świadkiem zdarzenia, znał je z opowiadań rodziców. A było to w 1894 roku, kiedy Białowieżę odwiedził car Aleksander III.
„Przed wizytą cara Kozacy z jego ochrony objechali konno wszystkie białowieskie chałupy, zakazując mieszkańcom wychodzenia z nich i zbliżania się do „Jewo Wieliczestwa”. Gdy car przybył do Białowieży, zdziwiony brakiem witających, zapytał – „A gdieże narod?”. Z początku przyszło mu na myśl, że może mieszkańców zdziesiątkowała jakaś epidemia – „Togda nada nasielit’ dierewniu naszu krestijanami z drugich miestnostiej” – zdecydował.
Dowódca ochrony nie miał wyjścia i wytłumaczył carowi, dlaczego nikt z mieszkańców nie wyszedł na powitanie. Chcąc jakoś wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji, wydał swoim podopiecznym rozkaz, by natychmiast ściągnęli ludzi na powitanie. Mieszkańcy Białowieży byli zupełnie zaskoczeni, gdy ci sami Kozacy, którzy niedawno zabronili wyściubiania nosa z chałupy, teraz na siłę z nich wyciągają”.
(oprac. Piotr Bajko)